"W tym roku, zamiast biegać z odkurzaczem i stresować się kolędą, postanowiłam zrobić coś dla siebie. Po prostu odmówiłam wizyty księdza. Ale kto by pomyślał, że największym problemem nie będzie wcale proboszcz, tylko... moja sąsiadka. Oskarżyła mnie, że nie jestem 'prawdziwą katoliczką'. Czyli od teaz wiara jest mierzona liczbą otwartych drzwi dla duchownych..."
Publikujemy list naszej czytelniczki. Tekst został zredagowany przez Styl.fm. Czekamy na historie pod adresem: [email protected]. Wybrane teksty opublikujemy. Zastrzegamy sobie prawo do redakcji tekstu.
Decyzja, która wstrząsnęła klatką schodową
O kolędzie dowiedziałam się z ogłoszeń parafialnych i przyznam, że od razu poczułam, że w tym roku nie chcę w niej uczestniczyć. Nie z braku wiary, ale po prostu miałam dość tego całego zamieszania – sprzątania, układania stołu, szykowania koperty. Nie wiem, jak wy, ale dla mnie to bardziej stres niż duchowe przeżycie.
Zadzwoniłam więc do kancelarii i grzecznie powiedziałam, że w tym roku dziękuję. Pani po drugiej stronie telefonu nie była zachwycona, ale ostatecznie rozmowa przebiegła bez większych spięć. No i myślałam, że to koniec tematu. Tylko zapomniałam, że w każdej klatce schodowej jest jedna taka sąsiadka, która wie wszystko o wszystkich... i zawsze ma coś do powiedzenia.
"Katoliczka - nie ty, nie z takim podejściem"
Dwa dni później spotkałam panią Grażynę na klatce schodowej. Zaczęło się niewinnie:
O, pani Kasiu, to ksiądz chyba już u pani był, co?
Wyjaśniłam, że nie, bo w tym roku nie przyjmuję kolędy. I wtedy to się zaczęło.
Sąsiadka wciągnęła głęboki oddech i zaczęła tyradę:
Wie pani, ja to zawsze uważałam, że kolęda to obowiązek każdego prawdziwego katolika. Jak człowiek zamyka drzwi przed księdzem, to zamyka je przed Bogiem, nie sądzi pani?
Próbowałam coś odpowiedzieć, ale pani Grażyna już się rozkręciła:
A co to za wiara, jak się człowiek boi otworzyć drzwi? Może się czegoś wstydzicie? Może coś macie na sumieniu?
Szczerze mówiąc, najpierw mnie zatkało. Potem miałam ochotę roześmiać się w głos. Na szczęście udało mi się uprzejmie podziękować za "dobrą radę" i zamknąć za sobą drzwi. Ale w głowie zostało mi to pytanie: czy naprawdę wiara sprowadza się do tego, kto przyjął kolędę, a kto nie?
Sąsiadki - nowa komisja oceny moralności
Nie tylko ja spotkałam się z takim podejściem. Opowiedziałam o sytuacji koleżance, która przyznała, że też w tym roku zrezygnowała z kolędy. Powiedziała, że jej teściowa mało co nie dostała palpitacji, kiedy się o tym dowiedziała:
No, wiesz, Aniu, ludzie będą gadać. Może jeszcze napiszą w parafialnej kronice, że jesteś przeciwna Kościołowi!
Naprawdę? Kiedyś ludzie byli oceniani po tym, jak pomagają sąsiadom, czy pożyczają cukier, a teraz – po tym, czy wpuścili księdza na kolędzie. Moja koleżanka podsumowała to tak:
Może jeszcze zrobią konkurs na najlepszą katoliczkę na osiedlu. Puchar w kształcie koperty z pieniędzmi.
Nie oceniam – proszę o to samo
Nie chodzi mi o to, żeby krytykować kolędę jako taką. To piękna tradycja, jeśli ktoś ją lubi i czuje, że w ten sposób umacnia swoją wiarę. Ale dlaczego wizyta księdza ma być wyznacznikiem naszej duchowości? Czy modlitwa w domowym zaciszu jest mniej wartościowa niż ta "zatwierdzona" przez proboszcza?
Słowa pani Grażyny mocno mnie ubodły, ale też dały do myślenia. Może problem nie leży w kolędzie jako takiej, tylko w ludziach, którzy lubią oceniać innych. Bo przecież łatwiej wytykać cudze "błędy", niż spojrzeć na własne życie.
Jeśli ktoś chce przyjąć kolędę – super. Jeśli ktoś nie chce – równie dobrze. Moja wiara nie powinna być oceniana przez sąsiadów, teściowe czy innych samozwańczych ekspertów od moralności. W końcu każdy z nas ma prawo przeżywać ją na swój sposób.
Kasia