"Kiedy myślisz, że szkoła to miejsce, gdzie twoje dziecko powinno czuć się wspierane, dostajesz tekstem, który brzmi jak wyjęty z poradnika dla korporacyjnych menedżerów. Tak się poczułam, gdy nauczycielka zasugerowała, że brak pieniędzy na wycieczkę mojego dziecka to moja wina, bo "powinnam lepiej planować finanse".
Naprawdę? Czy nauczyciele zaczęli teraz oceniać rodziców jak w jakimś teleturnieju?
Publikujemy list naszej czytelniczki. Tekst został zredagowany przez Styl.fm. Czekamy na historie pod adresem: [email protected]. Wybrane teksty opublikujemy. Zastrzegamy sobie prawo do redakcji tekstu.
Nie stać cię - to pewnie twoja wina
Historia zaczęła się, gdy dostałam kartkę z informacją o wycieczce klasowej. Cena? Taka, że poczułam się, jakby moje dziecko miało lecieć na wakacje na Bali, a nie na dwudniowy wypad do jakiegoś ośrodka w lesie. Przeczytałam to trzy razy, bo myślałam, że gdzieś tam małym druczkiem będzie "żartujemy, to 50 zł". Ale nie – to była prawdziwa kwota.
Ponieważ ledwo udało mi się zapłacić za szkolne podręczniki i zajęcia dodatkowe, postanowiłam porozmawiać z wychowawczynią. Wyjaśniłam, że w tym roku naprawdę nie dam rady dorzucić jeszcze wycieczki do naszego budżetu. Odpowiedź?
Wie pani, takie rzeczy trzeba planować wcześniej. Myślę, że gdyby pani lepiej zorganizowała swoje wydatki, to spokojnie by się udało.
Powiem szczerze: czułam, jak rośnie we mnie ciśnienie. Serio? Od kiedy szkoła ma prawo oceniać moje życie i to, jak zarządzam domem?
Szkoła to nie miejsce na takie uwagi
Moje oburzenie jeszcze bardziej wzrosło, gdy opowiedziałam o sytuacji znajomej mamie z osiedla. Monika tylko westchnęła:
A myślisz, że u nas było inaczej? W zeszłym roku powiedziałam, że nie stać mnie na nowy strój na bal przebierańców, to nauczycielka rzuciła, że ‚każdy może coś zaoszczędzić, jak się postara’. Tylko ciekawe, na czym? Na obiedzie czy na opłatach za prąd?
Rozumiem, że nauczyciele też chcą, żeby dzieci miały ciekawe doświadczenia i wyjazdy, ale może warto czasem się zastanowić, zanim rzuci się tekstem, który brzmi jak zarzut. Może niech wezmą pod uwagę, że rodzice są ludźmi, a nie jakimiś bankomatami bez ograniczeń.
"To dla dobra dziecka"
Usłyszałam jeszcze argument, że taka wycieczka to "inwestycja w rozwój dziecka". Tylko że ta "inwestycja" oznacza dla mnie rezygnację z innych, ważniejszych rzeczy. Może ktoś powinien zapytać rodziców, czy w ogóle stać ich na takie luksusy, zanim z góry założy, że każdy ma zapasową skarbonkę na "niespodziewane wydatki szkolne".
Sąsiadka, która wychowuje dziecko samotnie, opowiedziała mi:
U nas w klasie była taka sytuacja, że rodzice, którzy nie zapłacili za wycieczkę, dostali e-maila z informacją, że 'inni rodzice są rozczarowani, bo liczba uczestników wpływa na atrakcyjność programu'. Jakby to była nasza wina, że bilety są drogie!
Czy to jest jeszcze edukacja, czy już wywieranie presji?
Szkoła czy sąd finansowy
Nie chcę, żeby ktoś mnie źle zrozumiał – doceniam nauczycieli i ich trud. Ale gdzieś w tym wszystkim brakuje zrozumienia dla rodziców, którzy z różnych powodów mogą nie być w stanie opłacić każdego dodatkowego wydatku. Czy naprawdę trzeba przypinać im łatkę "złych rodziców", bo ich dziecko nie pojedzie na wycieczkę?
Nie wiem, jak wy, ale ja mam wrażenie, że szkoła powoli przestaje być miejscem wsparcia, a zaczyna być miejscem oceniania rodziców. I nie, to nie jest w porządku. Jeśli ktoś chce organizować drogie wyjazdy, to może niech zaproponuje jakieś stypendia albo wsparcie, zamiast rzucać uwagi o planowaniu finansów.
Może to ja jestem przewrażliwiona, ale coś mi mówi, że nie jestem jedyna, której takie teksty podnoszą ciśnienie.
Renata